Pobudka przed kurami, ekspresowe pakowanie i składanie namiotu... wszystko po to, aby zdążyć na autobus do Ajaccio, który odjeżdża z portu o 6.30 AM... nie muszę mówić, że autobus nie przyjechał. Tutejsi kierowcy nie są zbytnio przywiązani do rozkładów jazdy, więc w czym problem? Kolejny będzie o 8.30, WIELKIE MI HALO :-) A jak nie przyjedzie, to przecież powinien być jeszcze jeden! Czekamy...
***
Udało się. O 8.30 podjechał pusty busik. Cena biletu, jak za zboże (w ogóle ze względu na kompletnie nie rozwiniętą komunikację, za jakiekolwiek przejazdy płaci się tu majątek... nawet do kilkunastu euro za przejazd z jednego miasta do drugiego).
Droga do Ajaccio jest... smutna. Całymi kilometrami ciągną się spalone pożarami łąki i lasy. Co roku Korsyka boryka się z podpalaczami, a ponieważ w okresie letnim panuje tu susza, ogień bardzo szybko się rozprzestrzenia i czasem walka z nim trwa całymi tygodniami.
Do celu dojechałyśmy kilka minut po dwunastej. Miasteczko nie zrobilo na mnie jakiegoś piorunującego wrażenia. Jest dużo nowocześniejsze od starego Bonifacio, a jednak wciąż „trąci” wsią. Dworzec autobusowy świeci pustkami, kasy są tu chyba wyłącznie atrapą... brak również przechowalni bagażu, więc musimy zwiedzać niczym ślimaki... z „domami” i całym naszym dobytkiem na plecach.
Port jest dużo większy niż ten w Bonifacio, ale brakuje w nim tak ekskluzywnych jachtów. Generalnie wszystko położone jest od siebie w odległości nie większej niż 10 min spacerem. No i wszędzie stoją pomniki Napoleona ;-))) A jak nie pomniki, to tabliczki!
***
Zwiedzanie centrum miasta zajęło nam niecałe dwie godziny. Przed nami kolejna podróż autobusem, tym razem do Porto...