... czyli w stronę morza :-)
Najpierw śniadanie na plaży (tradycyjnie bagietka z serem i dżemem + orangina do picia), potem pół dnia opalania i podziwiania fal (a było co podziwiać... ratownicy wywiesili czerwoną flagę) i w końcu pięciogodzinna wycieczka małym statkiem (tudzież dużą motorówką... jak zwał tak zwał) po okolicy. Atrakcja droga (ponad 40 euro od osoby, co uszczupliło „nieco” nasz budżet na jedzenie), ale zdecydowanie warto.
Po pierwsze: rezerwat Scandola. Pomarańczowe klify wpadające prosto do wody, dzikie kozice biegające po ich zboczach, mnóstwo grot i jaskiń. Tak w kilku słowach można zdefiniować to miejsce. Szczęka opada mimowolnie :-)
Po drugie: Girolata. Mała wioska rybacka, do której można się dostać wyłącznie drogą morską. Znajduje się tu kilka domków, mały port i jedna knajpa dla turystów. Wokół same góry. Do I need to say more? :-)
Po trzecie: Piana. Tutaj skały, w zależności od pory dnia (a więc tego, jak padają na nie promienie słoneczne), przybierają różne kolory: pomarańczowy (widziałyśmy), żółty (widziałyśmy) i fioletowy (nie widziałyśmy).
Teraz zjadłyśmy skromną kolację (tak już pozostanie do końca wyjazdu) w postaci kremu warzywnego Knorr) i grzanek i idziemy spać... jutro bowiem trzeba będzie ruszyć dalej...