Wyjazd na Sri Lankę, przynajmniej w tzw. pierwszej fazie pomysłowo-organizacyjno-przygotowawczej jest chyba najbardziej chaotyczny, niezorganizowany i "wariacki" w całym moim dotychczasowym życiu. Lokalizacja wybrała się sama, bo akurat "trafiła się" promocja na bilety. Na ekipę turystyczno-poznawczą złożyły się te (cztery baby), co w tym czasie (narzuconym przez ową promocję)  mogły (choć może nie powinny) pozwolić sobie na urlop.
Organizacja? Zdecydowanie brak. One grzecznie idą się szczepić, ja usiłuję nerwowo skończyć stronę internetową dla klienta. One zaopatrują się w dolary, na Facebooku planują noclegi, kupują filtry z kremem (jedna, jak zwyke na opak, oliwkę, żeby opalenizna lepiej złapała... później, jak co roku, będzie cierpieć od poparzeń i płakać na widok schodzącej płatami skóry... ale to później :-)), ja walczę z kolejnymi zleceniami (tak, żalę się). I tak aż do dnia wyjazdu. Pakowanie zaczęłam grubo po 22.00 (odprawa na lotnisku zaplanowana była na 9 rano następnego dnia). Bez wątpienia jednak dostrzegam dobre strony tego absolutnego chaosu: po raz pierwszy nie miałam czasu wszystkiego punkt po punkcie, wręcz obsesyjnie, rozpisać; nie mam narysowanej mapy, iPhone jest wolny od poskanowanych przewodników. Co będzie, to będzie... z pewnością inaczej niż dotychczas, ale to akurat chyba wcale nie tak źle.
Co wiem o Sri Lance? Z grubsza tylko tyle, że było tam kilku moich znajomych i wszyscy nie dość, że cali i zdrowi, wrócili zachwyceni. I to właśnie jest mój plan :-)