Pobudka o 7 AM, szybki prysznic, śniadanie niemal w biegu... a wszystko po to, aby jak najwcześniej dostać się na Trocadero i "przyfocić" Wieżę Eiffla. Lato to zdecydowanie nie najlepsza pora roku na typowo turystyczne zwiedzanie Paryża. O ile bez trudu można znaleźć sobe ciche, bezludne uliczki do samotnej kontemplacji i podziwiania, o tyle miejsca z przewodników wypełnione są turystami po same brzegi.
Na Trocadero, skąd rozciąga się widok na wieżę, turyści przybywali tłumnie jeszcze zanim otworzono kasy biletowe. Łatwo nie było, ale w końcu udało nam się zrobić kilka pamiątkowych zdjęć. Później Kasia grzecznie ustawiła się w gigantycznej kolejce po bilety (za wjazd na samą górę trzeba zapłacić 13,5€), a ja z Martą poszłyśmy na spacer po Polach Marsowych (w końcu po prostu położyłyśmy się na trawie by podziwiać wieżę od dołu :-)), aby złapać trochę słońca i poobserwować zabawy w kotka i myszkę: policjanci kontra nielegalni handlarze pamiątek.
Jeszcze przed dwunastą dojechałyśmy na Quartier Latin (dzielnica łacińska) gdzie w drobnym deszczu przeszłyśmy spacerem od St Sulpice, uliczkami równoległymi do St-Germain-des-Pres, przez Ogród Luksemburski do Pantheonu.
Zmęczenie trochę daje nam się we znaki. Idziemy znacznie wolniej niż w czwartek, wszystkie mamy czerwone karki i ramiona od nikonowych pasków :/ Częściej również przystajemy na odpoczynek.
Ponieważ to już moja szósta wizyta w Paryżu, wydawało mi się, że nic nie może mnie zaskoczyć. Błąd!!! Za Pantheonem i Sorboną kryje się stara ulica Mouffetard. Swoim klimatem przypomina uliczki korsykańskie. Jest ciasno, samochody ledwo się mieszczą, po bokach mnóstwo kramików z owocami, warzywami, serami i winami. Poza tym knajpki, cukiernie, creperie... CUDNE miejsce!!! Z pełnym opadem szczęki wędrowałyśmy w dół ulicy, a potem jeszcze po jej okolicy. W końcu nogi zaprowadziły nas do Boulinier przy St Michel. To komis muzyczno-księgarski, gdzie można dostać bardzo tanie płyty z drugiej ręki. W sumie za 30€ kupiłam ich siedem :-)
Aby nie przerywać dobrej passy zakupowej, podjechałyśmy jeszcze na raz na Anvers (Montmartre) i tam pobuszowałyśmy po stoiskach z pamiątkami. W końcu zmęczone i nieprzyzwoicie obładowane dotarłyśmy do hotelu na krótki odpoczynek. Wieczorem planujemy chillout: bagietki, sery i wino nad Sekwaną :-) Au revoir! :-)
ps. Z iPhone'a nie da się wrzucać zdjęć (oj, przydałaby się aplikacja GeoBloga na Ajfony :-)) więc będę je wgrywała dopiero po powrocie. :-(