Po pięciu godzinach spędzonych w autobusie (by the way, polskie drogi są naprawdę w świetnym stanie!!!) dotarłyśmy do Phnom Penh.
To miasto trochę mnie przeraża. Wszystko wydaje się tu rządzić własnymi zasadami. Jest głośno, tłocznie, śmierdzi spalinami. Ludzie (zwłaszcza dzieci) w ciągu dnia śpią na chodnikach, ulice przepełnione są pędzącymi (często pod prąd) motocyklami i skuterami. Nowoczesne, eleganckie budynki wyrastają obok skleconych byle jak "chatek". Ale znowu... ludzie uśmiechają się do nas na ulicy...
Nasz guesthouse mieści się w pobliżu rzeki Tonle Sap (tej samej, dzięki której tętni życiem Siem Reap). Prowadzi go starszy pan, z pochodzenia Brytyjczyk. W Kambodży mieszka od 13 lat. Zgodnie z jego radą, wybrałyśmy się na spacer po południu, tak aby wrócić przed 21, kiedy to podobno na ulicach robi się niebezpiecznie (głównie chodzi o kradzieże). Zobaczyłyśmy m.in. Pałac Królewski, Silver Pagoda i Night Market. W końcu udało nam się również kupić i wysłać kartki (w ogóle nie było ich ani w Singapurze, ani KL). Jutro mamy samolot do Chiang Mai, ale najpierw chcemy pojechać na Pola Śmierci, które znajdują się na obrzeżach miasta.