Pobudka o 4.50, szybki prysznic, prowiant na drogę, zapasowe karty do aparatów i wymarsz... a w zasadzie wyjazd. Trasa do pokonania: Kandy - Dambulla - Sigiriya - Polonnaruwa - Kandy.
Pogoda z rana nie zapowiadała się zbyt obiecująco, zaczęłyśmy więc od kompleksu świątyń w miejscowości Dambulla. A ponieważ kasy biletowe otworzyli dosłownie w chwili naszego przyjazdu, byłyśmy pierwsze. W drodze do świątyni, która została częściowo wykuta w skale, spotkałyśmy kilkadziesiąt małp i drugie tyle całkiem identycznych psów rasy "Lankijski Pies Uliczny". Sama świątynia została wybudowana w XII wieku i trzeba przyznać, nieźle się trzyma ;-) Została podzielona na pięć sal. W każdej z nich znajduje się po kilkadziesiąt większych i mniejszych posągów Buddy. Ściany zdobią zaś malownicze freski.
Poza nami, jedynymi zwiedzajÄ…cymi byÅ‚a kilkuosobowa grupa WÅ‚ochów wspierana przez lokalnego przewodnika. W pewnym momencie aż nadstawiÅ‚yÅ›m uszu, ponieważ ów przewodnik zostaÅ‚ zapytany o religiÄ™. DokÅ‚adnej treÅ›ci pytania nie usÅ‚yszaÅ‚yÅ›my, za to odpowiedź i owszem: "...wy wszyscy dla nas TEÅ» wyglÄ…dacie tak samo... katolicy, protestanci, chrzeÅ›cijanie... wszyscy chodzicie na biaÅ‚o". CoÅ› w tym jest :-) Z kolei nasz "drajwer" zapytany o wieloreligijność na Sri Lance, powiedziaÅ‚: "Everything is ok... only sometimes Catholics hurt our feelings". To tyle w kwestii tolerancji i naszej "rodzimej" wiary.Â
Kolejnym przystankiem na trasie była Sigiriya, czyli Lwia Skała. To nic innego jak pozostałość po pra-antycznej grze w kręgle bliżej nieokreślonej rasy gigantów. :-) Ten wielki "kamień" był kiedyś fortecą, w której skrywał się pewien ówczesny król. A skrywał się, ponieważ po wymordowaniu całej swojej rodziny (dla najmłodszego syna była to jedyna droga do tronu) dostał, całkiem słusznie zresztą, obsesji na punkcie ochrony własnego życia.
Droga na górę prowadziła po setkach wąskich, metalowych (czasem kamiennych) schodków. Po drodze udało nam się zobaczyć piękne freski oraz "Mirror Wall", ścianę, która kiedyś była tak wypolerowana, że król przechadzając się wzdłuż, mógł zobaczyć własne odbicie. Bohaterką tej części naszej wycieczki została Baśka, która nie dość, że cierpi na lęk wysokości, dodatkowo ma problemy z błędnikiem na tzw. trasie "góra-dół". Bez względu jednak na przeciwności losu i paskudną genetykę, pokonała trasę wzorowo :-)
Ostatnim miejscem do zwiedzania były ruiny starożytnego miasta Polonnaruwa. Po wcześniejszej wspinaczce nogi odmawiały już posłuszeństwa, więc jak tylko mogłyśmy, wysługiwałyśmy się naszym "drajwerem". I tak jeżdżac od miejsca do miejsca, udało nam się "zaliczyć" najważniejsze punkty. Warto jeszcze wspomnieć o trasie "na skróty" z Sigiriya do Polonnaruwy, którą to zdecydowaliśmy się (podejmując decyzję nieco pochopnie) jechać. Po przebyciu pierwszego kilometra, nasze małe autko (wypełnione nami po brzegi) znalazło się w środku buszu, na drodze, która kiedyś CHYBA była asfaltowa. Ale to było bardzo dawno i jest szansa, że nawet najstarsze słonie (które akurat w tej okolicy żyją dziko) tego nie pamiętają. I tak przez kolejnych kilka kilometrów. Na szczęście cali i zdrowi dojechaliśmy w komplecie :-)
Droga powrotna trwała dwa razy dłużej niż rano. Po pierwsze deszcz, a w zasadzie nieustająca ściana wody. Po drugie korki (tak, korki!). W efekcie samochód przemieszczał się ze średnią prędkością 30-40 kmh. Istne szaleństwo. Zbyt długą podróż wynagrodzono nam w hotelu, podając nam pod nos przepyszny obiad (devilled chicken with noodles) i lokalne piwo.